Wykrywacze konstruuje od ponad 30 lat. W Polsce w tym obszarze przetarł szlaki, a z jego doświadczeń skorzystały firmy zachodnie. Pamięta, jak pierwsi poszukiwacze spotykali się regularnie na zlotach. Wtedy wszyscy się znali. O historii poszukiwań w Polsce, ale też o “złotym” pociągu i obecnej sytuacji detektorystów rozmawiam z Wojciechem Oksieńciukiem, archeologiem, poszukiwaczem skarbów i właścicielem firmy Armand.
zdziennikaodkrywcy.pl: – Wychowałem się na książkach Zbigniewa Nienackiego. Na mojej półce stoi między innymi cała “czarna seria” przygód “Pana Samochodzika”. Otrzymałem ją w prezencie w 1996 roku. Na wewnętrznej stronie tylnej okładki znajduje się reklama “wykrywaczy złota, skarbów, militariów, metali”, a na niej zdjęcie, zapewne Pana, trzymającego detektor z ogromną cewką. Marzyłem wtedy o takim sprzęcie. Pamięta Pan, co to była za konstrukcja?
Wojciech Oksieńciuk: – Mam tę książkę, to “Pan Samochodzik i… Kindżał Hasan-Beja”. To był model Prospector, drugi z serii Prospectorów. Pierwszy był noszony na szyi na pasie nośnym. Sonda obecnie może wydawać się ogromna, ale wtedy rynek nie był zdominowany przez wykrywacze do poszukiwań monet, tylko do poszukiwań militarki. Duża sonda zapewniała większy zasięg na średnie i większe przedmioty, czyli właśnie na militarkę. Obecnie pobojowiska są już “oczyszczone” z większych militariów. Współcześni poszukiwacze cieszą się zardzewiałą łuską karabinową. Tymczasem kiedyś nikt takich łusek nie podnosił z ziemi. Znajdowano głównie hełmy, maski przeciwgazowe i saperki. Zdjęcie z reklamy pochodzi z jednego z pierwszych zlotów poszukiwaczy skarbów.
– Czy to był pierwszy seryjny wykrywacz, jaki pojawił się w Pana ofercie?
– Nie był to pierwszy wykrywacz produkowany w naszej firmie. Pierwszy był produkowany z pudełek plastikowych od cukru i tac drewnianych. Takie były wtedy realia materiałowe. Nie było producentów obudów elektronicznych, a forma wtryskowa była poza zasięgiem cenowym. Wykrywacz nie rozróżniał metali, ale w poszukiwaniach militarki miał świetne wyniki. Produkowałem też seryjnie równolegle do Prospectora wykrywacze Rambo. Część z naszych klientów potrzebowała wykrywaczy bardzo prostych w obsłudze, nie chcieli zagłębiać się w regulacje pokrętłami i ten wykrywacz był dla nich jak znalazł. Nazwę wziąłem ze znanego filmu amerykańskiego pod tym samym tytułem.
– Jak wyglądały Pana początki w tej branży? Od założenia Pańskiej firmy minęło już ponad 30 lat. Skąd, kiedy i w jakich okolicznościach wziął się pomysł działania w tym obszarze?
– Od dziecka interesowałem się archeologią. W 1966 roku obchodzono 1000 lat Państwa Polskiego i Chrztu Polski. Ja miałem wtedy 10 lat. Propaganda była nastawiona na archeologiczne udokumentowanie obecności naszej państwowości na Ziemiach Zachodnich. Duże środki finansowe przeznaczano wtedy na badania archeologiczne, archeologia była obecna w mediach. Byłem pod wrażeniem książki Zenona Kosidowskiego “Gdy Słońce było bogiem”. Prof. Kazimierz Michałowski odkrył Farras, przenosił świątynię Abu Simbel. Archeologią żyła wtedy cała Polska. Dorastając interesowałem się również elektroniką, co przełożyło się na skończenie szkoły średniej w tym kierunku. W wojsku byłem absolwentem szkoły podoficerskiej o kierunku łącznościowym. Później pracowałem w prywatnej firmie elektronicznej. Szef tej firmy przyniósł pewnego razu zachodni wykrywacz z zamiarem jego produkcji, jednak uznał, że to nieopłacalne. I w tym momencie powróciło zainteresowanie archeologią z dzieciństwa, co przełożyło się na samodzielną budowę wykrywacza. Jedenaście lat temu ukończyłem archeologię na Uniwersytecie Warszawskim. Także obecnie reprezentuję stanowisko poszukiwacza i archeologa, staram się łączyć oba kierunki – paranaukowy i naukowy.
– Jak wtedy wyglądało samo poszukiwanie skarbów w Polsce? O zachodni wykrywacz musiało być bardzo trudno. Widok człowieka z detektorem musiał wzbudzać niemałe zainteresowanie…
– Kiedyś polski wykrywacz z rozróżnianiem metali kosztował średnią pensję. W tym samym czasie zachodni wykrywacz kosztował… roczną pensję. Także poszukiwaczy z wykrywaczami nie było wielu. Kiedyś poszukiwacze chodzili głównie po lasach, gdzie były okopy. Dzisiaj poszukiwacze penetrują głównie pola.
– Czy znana jest Panu liczba wykrywaczy, które opuściły linię produkcyjną Armanda?
– Kiedyś liczyłem wykrywacze, ale teraz już straciłem rachubę. Odpowiem na wesoło: jest to kilkadziesiąt kilogramów wykrywaczy rocznie.
– Na podstawie historii, których wtedy Pan doświadczył, można by napisać niejedną książkę. Proszę w skrócie opowiedzieć choć jedną.
– Może książkę to nie… Ale przypomnę, że w “starych” czasach wszyscy poszukiwacze spotykali się na zlotach poszukiwaczy skarbów, inicjatorem zlotów był prawnik Marek Dudziak. Wtedy wszyscy poszukiwacze spotykali się raz do roku na zlotach o charakterze edukacyjnym. Wszyscy się znaliśmy. Po tych czasach pozostały wyblakłe kolorowe zdjęcia.
– Jak ocenia Pan obecną sytuację poszukiwaczy skarbów w Polsce? Jak zmieniało się to środowisko na przestrzeni ostatnich lat?
– Sytuacja poszukiwaczy jest nienajlepsza, w związku z obowiązującym prawem. Od początku istnienia ruchu eksploratorów, w poszukiwaczach istnieje stała tendencja do współpracy z archeologami. Niestety, to środowisko nauki jest “zabetonowane” na współpracę. Część archeologów, w szczególności archeolodzy związani z Uniwersytetem Warszawskim rozumieją jednak szkodę dla archeologii takiej sztywnej postawy środowiska archeologicznego. Ale środowisko archeologiczne związane z UKSW jest jednak nieprzejednane. Jest światełko w tunelu, jest ruch w środowisku archeologicznym, który byłoby gotowy do współpracy. Poczekamy, zobaczymy… Co do samych poszukiwaczy, to środowisko, na skutek potanienia wykrywaczy i powiększenia się ilości użytkowników, jak to w życiu bywa, nieco się sprymitywizowało, wiele osób nie rozumie wartości historycznej i kulturowej zabytku, a jedynie jego wartość materialną.
– Jaki według Pana byłby idealny model współpracy na linii poszukiwacz skarbów – archeolog – konserwator zabytków – muzeum?
– Najlepszy i sprawdzony jest model angielski. Sprawdzony, bo wszystkie skarby są zgłaszane do konserwatorów zabytków. Środowisko archeologów w Polsce nie zgodzi się na ten model. Proponowałbym na razie model przejściowy – poszukiwania w grupach zrzeszonych w stowarzyszeniach prowadzonych pod nadzorem archeologa.
– Co sądzi Pan o historii ze “złotym pociągiem”? Poświęcił Pan temu wątkowi jeden ze swoich artykułów. Odnajdzie się?
– Jest przekaz udokumentowany artykułem miejscowej gazety, że w tym miejscu lub w pobliżu jest tunel, ale pusty. Badania geofizyczne w rzeczywistości nie pokazują, co kryje się pod ziemią, a jedynie obrazują różnego pochodzenia anomalie fizyczne. W tym miejscu jest anomalia fizyczna, ale badania nie wykazują, że od tak wielkiej ilości stali, jaka stanowiłby pociąg pancerny. Po tych wszystkich badaniach, wszyscy wpadli na pomysł wykonania zwykłego wykopu. To świadczy o zbyt wielkiej poprawności politycznej w podejściu do zabytku, zabytku jak na razie istniejącego w naszej wyobraźni. Teren nie jest stanowiskiem archeologicznym, więc od razu można byłoby zrobić tam wykop. Ale zyskało miasto na reklamie, zyskał ruch eksploratorski, bo wypracował metodykę prawną w podejściu do zgłaszania poszukiwań na wielka skalę, zyskała Polska w świecie, w związku z reklamą domniemanego złotego pociągu. Bilans jest więc dodatni, nawet jak będzie pusta dziura w ziemi.
– Jakich wskazówek, jako archeolog i detektorysta, udzieliłby Pan początkującym poszukiwaczom skarbów?
– Przede wszystkim radzę moim klientom, aby “z daleka” trzymali się od stanowisk archeologicznych i grodzisk. Przyjemność z poszukiwań jest ważna, ale ważna jest również ochrona naszego wspólnego dziedzictwa archeologicznego. Radzę też, aby kupowali na początek wykrywacze tzw. gałkowe, aby oswoili się z działaniem i funkcjami wykrywacza. Potem, jak będą znali działanie prostych wykrywaczy, “dorosną” do przejścia na sprzęt z wyższej półki cenowej.
– Czym jeszcze nas Pan zaskoczy?
– Cały czas pracuję nad poprawieniem jakości wykrywaczy, jak również ich estetyki. Pochwalę się, że to ja, pierwszy w swojej konstrukcji zastosowałem ściętą sondę wykrywacza, ścięcie to ułatwia stabilizację leżącego wykrywacza, jest to ważne np. w nierównym terenie. Zastosowałem też jako pierwszy wskaźnik na barwnych diodach świecących. Oba te pomysły podchwyciła, pewnie ode mnie, firma Garrett, obecnie światowy lider w produkcji wykrywaczy oraz inne firmy. W moich konstrukcjach nie stosuję osłon na sondy, zalewane są one żywicą, są bardzo solidne. Jako nieliczny producent produkuję wykrywacze typu PI, doskonałe do poszukiwań militarki. Prawie co roku wprowadzam nowe modele do naszej produkcji. Obecnie ukończyłem prace nad wykrywaczem Armand Prospector 4 – z latarką oraz wykrywaczem do poszukiwań monet i biżuterii – Armand Moneta. To dynamik z opcją namierzania i pracy statycznej oraz z wbudowanym akumulatorkiem. Wykrywacze Armand umiejscawiają się w niższej i średniej półce cenowej, są produkowane u nas w kraju, dysponujemy ich serwisem, co przy zakupie wykrywacza zachodniego może być dyskusyjne.