Pisze przede wszystkim o najbardziej pasjonujących epizodach z okresu II wojny światowej. Ale najlepiej wychodzi mu pisanie o zaginionych i czasem też o odnalezionych skarbach. Historie, które opisuje w swoich książkach, mają coś, czego nie ma nigdzie indziej. W drugiej połowie listopada na polskim rynku wydawniczym ukaże się najnowsza książka Leszka Adamczewskiego – poznańskiego pisarza i dziennikarza. “Zagrożone dziedzictwo” to – cytując samego autora – “wyprawy śladami skarbów”. O kilku z nich, ale też o dalszych planach i o działalności polskich detektorystów rozmawiamy z autorem – na miesiąc przed premierą nowej książki.
zdziennikaodkrywcy.pl: – 18 listopada na rynku wydawniczym ukaże się Pana kolejna książka. Po raz kolejny podejmie Pan w niej temat zaginionych skarbów kultury, który pojawiał się w wielu Pańskich książkach. Czym zaskoczy Pan miłośników swojej twórczości w “Zagrożonym dziedzictwie”?
Leszek Adamczewski: – Książkę tę zatytułowałem zrazu „Kradzione nie tuczy”. Bo o tym jest właśnie ona. O ukradzionych, zrabowanych i zniszczonych, ale także o odzyskanych szeroko pojętych skarbach kultury. Stąd też obok rozdziału o staraniach podejmowanych w sprawie powrotu do Polski skarbów narodowych po wojnie przechowywanych w Kanadzie, znajdują się rozdziały o jedynym w Polsce obrazie Rubensa, który w latach 70. spłonął w kaliskim kościele świętego Mikołaja. Jeden z rozdziałów poświęcam zniszczeniu przez Polaków przepięknej świątyni w Świnoujściu dlatego, że dla miejscowych był to kościół niemiecki. Do dzisiaj pozostała z niego tylko wysoka wieża, a ocalała ona dlatego, że zdążono ją umieścić na wojskowych mapach topograficznych.
– O jakich zaginionych skarbach i zabytkach przeczytamy w Pana najnowszej książce?
– Piszę między innymi o Pięknej Madonnie z toruńskiego kościoła świętych Janów, która uchodzi za najcenniejszy – obok Portretu młodzieńca Rafaela – zabytek zaginiony podczas drugiej wojny światowej. O wojennych i powojennych losach tej średniowiecznej rzeźby wiemy dzisiaj sporo, a mimo to nie udał o się jej odzyskać. Do dzisiaj za cud uchodzi odnalezienie zamurowanego w piwnicznym schronie obecnego Muzeum Narodowego w Poznaniu największego obrazu Matejki „Dziewica Orleańska”. Cud, gdyż nikt z tych, którzy obraz ów ukryli w tej sposób, nie przeżył wojny, a żadnych pisemnych wskazówek nie zostawili. Sporo miejsca poświęcam Gdańskowi w pierwszych miesiącach po wojnie, gdy radziecka brygada trofiejna szukała tam skarbów. A tymi, które odnalazła, dzieliła się z Polakami, co było ewenementem w działalności tychże brygad. Osobiście uważam, że najlepszym w tej książce rozdziałem jest ten, w którym przedstawiam losy obrazu meksykańskiej artystki Fridy Kahlo „Zraniony stół”. Obraz ów, który dzisiaj wart byłby grube miliony dolarów, w 1955 roku zaginął w… Warszawie. Zaginął bez śladu.
– Prześledził Pan setki historii o skarbach kultury zaginionych w czasie II wojny światowej. Tylko niewielką część z nich udało się odnaleźć, często w przypadkowych okolicznościach. Co, Pana zdaniem, przepadło na zawsze, a co ma szansę się jeszcze odnaleźć?
– Przepadła na zawsze, i to już w kwietniu 1945 roku, Bursztynowa Komnata. Jej poszukiwania nie mają żadnego sensu. I o niej mowa jest również w „Zagrożonym dziedzictwie”. Nie chcę natomiast zgadywać, co w bliższej lub dalszej przyszłości się jeszcze znajdzie. Nie jestem wróżką.
– A cała sprawa ze słynnym “złotym” pociągiem? Ile jest w niej prawdy?
– Od samego początku przypomnianej w sierpniu 2015 roku sprawy „złotego pociągu” uważałem, a głosiłem to publicznie, że to mit. „Złotego pociągu” nigdy nie było ani w Wałbrzychu, ani w podjeleniogórskich Piechowicach.
– Kilka lat temu nastolatek odkrył przypadkiem pod Iławą kankę z pałacowym archiwum rodziny von Finckenstein. Było tam mnóstwo dokumentów, cenne rzeczy osobiste. To pokazało, że depozyty z okresu II wojny światowej kryć się mogą wszędzie. Pan przeanalizował setki podobnych historii. Jest jakiś element wspólny? Gdzie, Pana zdaniem, należałoby szukać takich depozytów?
– Nie powinienem o tym mówić czy pisać, bo można to uznać za współudział w przestępstwie, ponieważ szukanie skarbów za pomocą wykrywaczy metali jest nielegalne. Można dyskutować o obowiązującym prawie, ale to temat na inną dyskusję. Na marginesie sprawy archiwum rodziny von Finckensteinów dodam tylko, że tego typu skarbczyki przydomowe w zdecydowanej większości zostały już odnalezione i nie jest tajemnicą, gdzie. Znajdowano je na ogół na ziemiach zachodnich, tam skąd w latach powojennych wysiedlano ludność niemiecką.
– Ma Pan na swoim koncie trzydzieści książek. I, jak sądzę, to nie koniec. Nad czym Pan obecnie pracuje?
– Ja mam już swoje lata i nie wiem, czy uda mi się dokończyć to, co zaplanowałem. W każdym razie na razie pracuję na kontynuacją wydanej wiosną 2019 roku książki „Katastrofy”. Proszę mi wierzyć, że szukanie informacji o mało lub w ogóle nieznanych katastrofach i wypadkach w powojennych dziejach Polski jest równie pasjonujące, co szukanie skarbów.
– Jakie jest Pana zdanie na temat współczesnych poszukiwaczy skarbów – detektorystów?
– Nie mam zdania o współczesnych poszukiwaczach skarbów – detektorystach. Raz, że to praktycznie – poza oficjalnymi poszukiwaniami – pasja nielegalna, chociaż tu i ówdzie tolerowana. Dwa, że nigdy się tym nie pasjonowałem. I nigdy też nie przeżyłem rozczarowania, że mój wysiłek poszedł na marne, bo nie znalazłem tego, czego szukałem.